Heather Morris, „Tatuażysta z Auschwitz” – RECENZJA

Historia literatury zna wiele książek o tematyce obozowej, wiele różnych świadectw, które bez względu na to, spod czyjego pióra wyszły, czyją indywidualną historię utrwalają, zawsze dowodzą niezbicie jednego – jak niewyobrażalnie okrutną zbrodnią był Holocaust. Nie dość że okrutną, ale podważającą podstawowe wartości wykształcone przez ludzką cywilizację, obnażającą najgorsze instynkty człowieka, pokazującą jego degradację, upadek. A jednak właściwie każda z tych książek – obrazujących piekło na ziemi, jakim była rzeczywistość obozów koncentracyjnych – zapala w nas iskierkę nadziei. Bo jeśli u kresu życiowych sił, będąc skrajnie upodlonym, wyniszczonym fizycznie i duchowo, można było jeszcze wyciągnąć rękę do drugiego człowieka, pomóc mu, wesprzeć go albo nawet pokochać – to może nie całkiem należy zwątpić w człowieka. Taka jest też opowieść Lalego Sokołowa, którą utrwaliła na kartach powieści Heather Morris. Przerażająca do bólu, lecz i dająca otuchę.

Lale Sokołow, dwudziestosześcioletni Słowak pochodzenia żydowskiego, trafił do Auschwitz w 1942 roku. Wbrew nieludzkiemu okrucieństwu, które zobaczył i którego sam doświadczył, postanowił przeżyć. Przyjęcie na siebie obowiązków tatuażysty, nanoszącego na przedramienia więźniów numery, dawało mu na to cień szansy. Kiedy w kolejce po tatuażowe piętno stanęła młoda, śliczna i przerażona dziewczyna, a on wprowadził pod jej skórę tusz – postanowił, że zrobi wszystko, aby i ją ocalić. Zakochał się w Gicie od pierwszego wejrzenia. Choć trudno to sobie wyobrazić, pomimo tak ekstremalnych warunków, miłość tych dwojga rozkwitła. W obozie po raz pierwszy rozmawiali, flirtowali, przeżyli miłosne uniesienia. Miłość dawała im siłę, bez wątpienia pomogła im przetrwać. Po wojnie odnaleźli się, by przeżyć ze sobą resztę życia.

Sześćdziesiąt lat później, po śmierci Gity, Lale zdecydował się podzielić swoją historią z Nowozelandką, Heather Morris. Autorka wspomina, że długo zabiegała o zdobycie jego zaufania:

(…) sporo czasu minęło, zanim był gotów rozmawiać o najtrudniejszych sprawach. Staliśmy się przyjaciółmi – nie, więcej niż przyjaciółmi: nasze losy splotły się na zawsze, kiedy zrzucał przy mnie ciężar winy, którą nosił na własnych barkach przez ponad pół wieku, i obawę, że ktoś uzna jego i Gitę za nazistowskich kolaborantów.

„Tatuażysta z Auschwitz” to bowiem nie tylko obozowa love story (używam tego określenia rzecz jasna bez cienia ironii), ale także opowieść o tym, co trzeba było robić, jak daleko przesuwać swoje granice, by przeżyć, a jednocześnie nie zatracić swojego człowieczeństwa. Paradoksalnie (bo przecież mówimy o mężczyźnie, który trafił do obozu zagłady) Lale wydawał się być dzieckiem szczęścia. Po raz pierwszy prawdziwie otarł się o śmierć, gdy zapadł na tyfus. Ozdrowiał dzięki pomocy współwięźniów i sile własnego organizmu, szczęśliwie dla siebie został tatuażystą. Zyskał pozycję i możliwości. W zamian za kosztowności szmuglował na teren obozu żywność i lekarstwa. Udało mu się zapewnić swojej ukochanej mniej obciążającą pracę. Ba, uniknął śmierci nawet wówczas, gdy… Cóż… Nie zdradzę. Dość tu powiedzieć, że był człowiekiem odważnym i zaradnym (po wojnie całkiem nieźle radził sobie w interesach). Spryt pozwalał mu przetrwać, pozwalał mu też na pomaganie innym. Jednak nie przeżyłby prawdopodobnie, gdyby nie podejmował decyzji niejednoznacznych etycznie, w innych okolicznościach uznanych za niemoralne. Nie on jeden zresztą. Mamy w powieści chociażby historię pięknej Cilki, zmuszonej do romansu z nazistą, mamy postać Jakuba, który został katem więźniów („ Robię, co muszę zrobić, żeby przeżyć, tak samo jak ty, Tätowierer”).

Stąd najpewniej wynika strach podeszłego wiekiem Lalego, by nie zostać źle osądzonym. Mam wrażenie, jakby ten strach zaważył nieco na autentyczności jego relacji, jakby próbował pokazać swoje obozowe zachowania w lepszym świetle, jakby nie dopowiadał wszystkiego… Według mnie niepotrzebnie, bo to, jak postępujemy w sytuacjach skrajnie ekstremalnych, walcząc o życie, trudno oceniać z perspektywy spokojnego, dostatniego życia. Ja w każdym razie nie umiałabym takich ocen sformułować.

Pod względem literackim powieść Heather Morris nie wyróżnia się oryginalnością, przy czym nie przypuszczam, by autorce na oryginalności zależało. Posługując się bardzo powściągliwą formą, prostym językiem, trzecioosobową narracją w czasie teraźniejszym – oddała swojego rodzaju hołd ludziom i wydarzeniom, o których napisała. To historia, nie forma, jest w tej powieści najważniejsza.

A.

Heather Morris, „Tatuażysta z Auschwitz”, przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018, ilość stron: 332.

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Marginesy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *