Ludwik Jerzy Kern, „Proszę słonia” – RECENZJA

Proszę Państwa! (Proszę Dużych Państwa i Proszę Małych Państwa!)

Chcę Państwu przedstawić, a niektórym przypomnieć, pewnego słonia i pewnego chłopca, bohaterów książki:

„Proszę słonia” Ludwika Jerzego Kerna.

Na imię ma Dominik i jest słoniem. Urodził się chyba jakieś sto lat temu. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Dominik nie posiada żadnego dowodu, więc trudno mi dokładnie określić jego wiek. Czy to jest zresztą takie ważne? […] Dominik nie urodził się ani w Indii, ani w Afryce. Dominik urodził się w fabryce porcelany. Nigdy nie był mały ani duży. Od razu  był taki, jaki jest. A jest wielkości małej owieczki. I tak jak owieczka jest cały biały. Dawniej Dominika znało całe miasto. Bo zaraz po urodzeniu został przywieziony do pewnego miasta i tam, w wielkiej aptece, która znajdowała się na Rynku, a która nazywała się „Pod słoniem”, ustawiono go na wystawie. Z trąbą dumnie zadartą do góry stał na tej wystawie Dominik przez wiele, wiele lat.

Niestety zdarzyło się tak, że apteka „Pod Słoniem” zmieniała nazwę na „Pod Lwem”. Miejsce Dominika na wystawie zajął porcelanowy lew, a nasz sympatyczny bohater został przeniesiony na strych. Tam spędził kolejne długie lata i być może przeleżałby w kurzu do dzisiejszego dnia, gdyby któregoś dnia nie odnalazł go chłopiec o imieniu Pinio. Ach, nie! Chłopiec naprawdę nazywał się Piotruś, ale mówiono na niego Pinio.

Dominik został starannie umyty i ustawiony na półce z książkami. Było mu tam przyjemnie i wygodnie, mama Pinia codziennie wycierała z niego kurz mięciutką ściereczką. Po posprzątaniu pokoju syna zostawiała otwarte okno, a wtedy słoń nasłuchiwał odgłosów dobiegających z zewnątrz. A co najważniejsze – po powrocie ze szkoły Pinio opowiadał porcelanowemu przyjacielowi o swoich kolegach, o rodzinie, o tym, co wydarzyło się w szkole, i wiele różnych ciekawych historii. Pośród nich te, które interesowały Dominika najbardziej, czyli historie o słoniach. Tak, Piotruś był wspaniałym chłopcem.

Było jednak coś, co bardzo Pinia martwiło, a jeszcze bardziej jego rodziców. Otóż chłopiec był niewysoki, a właściwie całkiem niski, najniższy w klasie. Choć codziennie połykał wiele pigułek, rósł znacznie wolniej niż jego koledzy. W końcu zaczął wątpić, czy codzienne porcje lekarstw mają jakikolwiek wpływ na jego wzrost i postanowił przez jakiś czas ich nie połykać. Jak miał to jednak zrobić, by czujna i troskliwa mama niczego nie zauważyła? Oczywiście! Należało pigułki ukrywać w bezpiecznym miejscu. I tak lekarstwa przeznaczone dla Pinia zaczęły trafiać do trąby Dominika, a stamtąd prosto do jego porcelanowego brzuszka.

Domyślacie się już, jaki był tego skutek? Zgadza się, porcelanowy słoń zaczął rosnąć! Nie myślcie jednak, że zdradziłam Wam zbyt dużo. To zaledwie początek fascynujących przygód Dominika i Pinia!

Przez kilka tygodni przygody te umilały wieczory (a niekiedy także poranki) mi i mojemu ponadczteroletniemu synkowi. Oboje bawiliśmy się doskonale. Ja z największą przyjemnością wróciłam do jednej z ulubionych książek mojego wczesnego dzieciństwa, synek  słuchał o perypetiach porcelanowego zwierzaka i jego ludzkiego przyjaciela, nierzadko z błyszczącymi oczyma i szeroko otwartą buzią. A wierzcie mi – jego nie jest łatwo zainteresować książką i spowodować, by skupił na dłużej uwagę na tej papierowej zdobyczy ludzkiej cywilizacji (przez wielu nazywanej przeżytkiem, bo o ileż ciekawsze są elektroniczne gadżety, wrrr…). Jestem naprawdę szczęśliwa, że pierwszą dłuższą książką, jaką przeczytaliśmy razem, jest właśnie „Proszę Słonia”!

A przecież tekst został wydany dawno temu, w 1964 roku, czyli na długo nie tylko przed narodzinami mojego synka, ale i przed moimi narodzinami również! Mimo to – zapewniam – wcale się nie zdezaktualizował, choć polska rzeczywistość lat siedemdziesiątych zdecydowanie różni się od tej, której doświadczamy obecnie. Oczywiście, na „wiek książki” wskazują pewne niuanse (jak chociażby wspomniana w książce „milicja”, a nie „policja”, czy czajnik gazowy, z którym współczesne dzieci spotykają się coraz rzadziej, znając znacznie bardziej popularny – czajnik elektryczny). Wskazują na to również niuanse językowe, jak sam tytułowy zwrot: „Proszę słonia”. Tak bowiem często zwraca się Pinio do przyjaciela: „Teraz słoń będzie tutaj stał, proszę słonia”  albo „No, proszę słonia, niech tylko słoń popatrzy!”. Wszystko to jednak rzeczywiście niuanse, które współczesnemu małemu czytelnikowi nie utrudniają odbioru lektury. Nieczęsto bowiem, proszę Państwa, zdarza się tekst tak uniwersalny, klasycznie elegancki i mądry.

Wydanie, które widzicie na zdjęciach, zostało przygotowane w ramach „Serii z niezapominajką” przez Wydawnictwo Wilga (Grupa Wydawnicza Foksal). To niemalże reprint starego, cudownego wydania opatrzonego świetnymi ilustracjami Zbigniewa Rychlickiego. Gdyby nie przekonanie, że słowo to jest ostatnio nadużywane, nazwałabym te ilustracje „kultowymi”. Artystyczna twórczość Zbigniewa Rychlickiego (nie tylko w dziedzinie ilustracji, ale i grafiki, plakatu) jest prawdopodobnie nie mniej znana niż literacka Ludwika Jerzego Kerna. Dla mnie wisienką na torcie są ponadto zamieszczone starym zwyczajem na końcu książki (a nie, jak to się dzisiaj robi, na obwolucie) notki biograficzne wraz portretami twórców, czyli pisarza i ilustratora. Prawda, że to urocze?

Zatem, proszę Państwa, gorąco polecam „Proszę słonia”! A ja, a właściwie my: ja i mój synek, czekamy na kolejną pozycję „Serii z niezapominajką”. Warto wracać do klasyki!

Agata

Za egzemplarz pięknie wydanej książki dziękuję Wydawnictwu Wilga

Ludwik Jerzy Kern, „Proszę słonia”, il. Zbigniew Rychlicki, Wydawnictwo Wilga, Warszawa 2017.

Grupa wiekowa: według mnie nawet 4+

Ocena: 9/10

1 komentarz do “Ludwik Jerzy Kern, „Proszę słonia” – RECENZJA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *