Postaci babć i dziadków istnieje w literaturze dziecięcej naprawdę sporo, by wspomnieć choćby słynną „Babcię na jabłoni” Miry Lobe, Dziadziusia Anny i Britty z „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren czy nawet babcię z baśni o Czerwonym Kapturku. I nic dziwnego – dziadkowie zajmują w życiu dzieci bardzo ważne miejsce. Ulf Stark w ostatniej swojej powieści – od razu powiem, iż według mnie wybitnej – rysuje obraz dziadka, z jakim być może młode czytelniczki i czytelnicy nie spotkali się jeszcze na kartach literatury. Otóż dziadek Gottfrida (to właściwie drugie imię chłopca, które otrzymał właśnie po dziadku) w niczym nie przypomina dobrotliwego dziadziusia, nie jest też mądrym dziadkiem objaśniającym wnukowi świat (a w każdym razie nie w sposób, którego życzyliby sobie rodzice). Dziadek Gottfrida „był niski i pękaty i zdawał się nosić w sobie tylko jedno uczucie: złość. Kiedy się złościł, było to słychać. Walił pięściami w ściany, tupał i przeklinał”. A teraz, kiedy znalazł się w szpitalu z chorym sercem i pękniętą kością udową, złościł się jeszcze bardziej, miał czerwoną twarz, wypluwał tabletki i wyzywał pielęgniarki. Tata Gottfrida zupełnie nie mógł się porozumieć ze swoim ojcem, „Dlaczego on nie może być taki jak inni? – pytał. Wbrew temu wszystkiemu jednak chłopiec odczuwał silną więź z dziadkiem, czuł, że jest do niego podobny. Ba, lubił, gdy ten się złościł, bo:
Życie robiło się wtedy ciekawsze.