Margaret Atwood „Kocie oko” – RECENZJA

Małe dziewczynki są małe i milutkie tylko dla dorosłych. Dla siebie takie nie są. Są takie jak w rzeczywistości.

Elaine Risley, uznana malarka, wraca po latach do rodzinnego Toronto. W jednej z galerii ma odbyć się wystawa podsumowująca jej twórczość. Jest to trudne doświadczenie – dlatego, że czuje się stara, nieatrakcyjna, ma świadomość, że większość życia już za nią, a podsumowanie artystycznej działalności w oczywisty sposób to podkreśla. Przede wszystkim jednak dlatego, że wraca myślami do dzieciństwa, w którym na pozór nie wydarzyło się nic szczególnego. Na pozór – bo dorosła Elaine wciąż nosi w sobie piętno tamtych, jak mówiła jej matka, „złych dni”. Margaret Atwood, słynna kanadyjska pisarka, poprzez niespiesznie rozwijającą się fabułę, częściej koncentrującą się na przeszłości niż czasie teraźniejszym, bardzo precyzyjnie buduje w „Kocim oku” historię swojej bohaterki. Tworzy jej intymny świat, świat doznań, przemian, dorastania i trudnej do zaakceptowania dojrzałości. Nie ma w tej historii zapierających dech zwrotów akcji, nie ma spektakularnych dramatów, a rozwój akcji raczej nie zaskakuje. Znający twórczość Atwood z „Opowieści podręcznej” czy trylogii „Maddaddam” tym razem nie otrzymają wizji przyszłości, ba, w ogóle żadnych elementów fantastycznych. Zapewniam Was jednak, że „Kocie oko” ma szansę całkowicie zawładnąć czytelnikiem, jego uwagą, emocjami, i zapaść na długo w pamięć. W gruncie rzeczy to bardzo mocna książka.

Zanim rodzina Elaine przeprowadziła się do Toronto, wiodła tułacze życie, gdzieś na peryferiach wojny. Ojciec – entomolog, prowadził badania terenowe, a żona, syn i córka podróżowali razem z nim. Przestronny samochód, autostrady i boczne drogi, kufry i bagaże podróżne, spanie w namiotach i motelach, siusianie w krzakach – to była codzienna rzeczywistość Elaine. Czuła się szczęśliwa, choć marzyła o domu z koronkowymi firankami w oknach, mamie ubranej w sukienkę i biały fartuch, zielonym trawniku… i oczywiście o przyjaciółkach. Wreszcie sen się ziścił, Risley’owie zamieszkali w prawdziwym domu, ojciec zaczął chodzić do prawdziwej pracy (został wykładowcą na uniwersytecie), a Elaine, mając dotąd za dziecięcego towarzysza jedynie starszego brata, zyskała koleżanki.

Widzę świat dziewcząt, cały świat dotąd mi nieznany, do którego mogę należeć bez najmniejszego wysiłku. Nie muszę nikomu dotrzymywać kroku, biegać równie prędko, celować równie dokładnie, naśladować huk eksplozji, rozszyfrowywać wiadomości, umierać na rozkaz.

A jednak reguły chłopięcego świata okazały się dużo prostsze, świat dziewczęcy zaś – zupełni inny niż wskazywałyby na to pozory – słodkie sukienki, wycinanki i inne grzeczne zabawy. Dużo bardziej skomplikowany i… po prostu okrutny. Najbliższe przyjaciółki Elaine stały się jej oprawczyniami. Nie biły jej, nie rywalizowały z nią na boisku, jak pewnie robiliby to chłopcy. Robiły coś prawdopodobnie jeszcze gorszego od przemocy fizycznej. Codziennie dokuczały, poniżały, sprawiały, by czuła się niepewnie, źle w swojej własnej skórze, a wszystko to po cichu, bez śladów, z niewinnym uśmiechem na twarzy, gdy patrzyli dorośli. Elaine zaś trwała w tej sytuacji, była posłuszna Carol, Grace i przede wszystkim ich przewodniczce – Cordelii, bojąc się odrzucenia. Nie chciała zostać sama. I choć w końcu zdarzyło się coś, co dało jej siłę, by się od rzekomych przyjaciółek odwrócić, choć z czasem przestała przypominać układną, posłuszną Elaine, tamte wydarzenia zaważyły na jej późniejszym życiu.

Motyw ofiary i oprawcy, który zresztą Atwood wspaniale rozwija, pokazując chociażby jak ta relacja wpływa na obie strony, jak łatwo można role odwrócić, świetnie współgra w powieści z motywem dwóch światów: dziewczęcego i chłopięcego czy kobiecego i męskiego. Mała Elaine nie rozumiała, jak bardzo te światy od siebie się różnią, dopóki nie zamieszkała w Toronto, w prawdziwym domu. Dom bowiem był domeną kobiet. Ojcowie jej koleżanek w codziennym życiu zazwyczaj pozostawali niewidoczni.

Wszyscy ojcowie prócz mojego znikają za dnia, za dnia rządzą matki. Oni przychodzą nocą. Ciemność sprowadza ojców do domu razem z ich prawdziwą przeokropną władzą.

Dziewczynki i kobiety odgrywają swoje role, chłopcy i mężczyźni – swoje. I to się chyba nie zmienia, nawet jeśli świat bardzo idzie do przodu, jeśli następują znaczne przesunięcia w obrębie tych schematów. Bycie feministką to też pewna rola. Dlatego dorosła Elaine nie lubi, gdy jej, skądinąd bardzo kobiecą sztukę, nazywa się malarstwem feministycznym. Nie cierpi „dyscypliny partyjnej”. Przy okazji warto dodać, że innym ciekawym motywem powieści jest artysta (tu artystka) i sztuka, która jest obrazem jego życia. Atwood niesamowicie sugestywnie przedstawia prace swojej bohaterki. Aż trudno uwierzyć, że to obrazy, które nie istnieją w rzeczywistości. Niektóre mam do tej pory przed oczami.

„Kocie oko” jest książką  zbudowaną na retrospekcjach, dla których punktem wyjścia jest tu i teraz głównej bohaterki. Teraźniejsze wydarzenia są pretekstem do snucia wspomnień o przeszłości, przy czym ma się nieodparte wrażenie, że dzieciństwo i to, co wydarzyło się kiedyś, jest ważniejsze, choć odległe w czasie – wyraźniejsze, przedstawione szerzej i pełniej. Mogą się wręcz pojawić (i pojawiają zresztą) zarzuty, że skoncentrowana na dzieciństwie fabuła dość pobieżnie prezentuje problemy starzejącej się kobiety, przytłoczonej zmianami, także fizycznymi, które zaszły w niej wraz z upływem lat. I rzeczywiście – można tu odczuwać pewien niedosyt, chciałoby się być może głębszego portretu bohaterki dojrzałej. Tymczasem im starsza Elaine, tym jej rysunek wydaje się bardziej powierzchowny. Czy jest to jednak wynikiem niedoskonałej konstrukcji powieści Atwood? Czy też autorka celowo umieściła punkt ciężkości w okresie dzieciństwa? Wszak motywem przewodnim jest tytułowe „kocie oko” – szklana kulka z dziecięcych zabaw, „z przejrzystego szkła z barwnymi płatkami w środku, czerwonymi, żółtymi, zielonymi, niebieskimi”. Na potwierdzenie tej tezy można by przyjąć najprostszą interpretację, zakładającą mianowicie, że dzieciństwo jest najistotniejszym etapem w życiu człowieka i odciska zasadnicze piętno na wszystkich kolejnych. Jakkolwiek jednak wcale nie odcinałabym się od tej, co tu dużo mówić, banalnej interpretacji, sądzę, że nacisk fabuły na przeszłość wpisuje się po prostu w problematykę czasu, która jest w powieści bardzo istotna. Nie bez powodu jednym z mott  „Kociego oka” jest fragment „Krótkiej historii czasu” Stephena W. Hawkinga:

Dlaczego pamiętamy przeszłość a nie przyszłość.

Jak w wielu swoich książkach, także i tu Atwood daje wyraz fascynacji nauką. Prezentacji naukowych rozważań służy postać brata Elaine – Stephena (imię być może celowo nawiązujące do postaci słynnego astrofizyka), genialnego naukowca zainteresowanego teorią strun. Ale w „Kocim oku” mowa o czasie nie tylko w perspektywie stricte naukowej. Czas w powieści jest tworzony przez pamięć. Za sprawa pamięci można chociażby kawałek czasu zgubić. Czas też zmienia i kreuje rzeczywistość. Autorka z dużą dbałością o szczegóły oddaje te zmiany, nadając powieści wyraźny i ciekawy rys społeczno-obyczajowy.

Mocną stroną powieści jest bez wątpienia mistrzowski styl Margaret Atwood: precyzyjny, jakby analityczny, a jednocześnie niebywale sugestywny. Kanadyjka stworzyła świat przedstawiony niemal namacalny, niezwykle umiejętnie zbudowany z obrazów, zapachów, dźwięków i co najważniejsze – z emocji. Emocji momentami bardzo silnych, nawet jeśli nie ma się w pamięci własnej Cordelii.

A.

Margaret Atwood „Kocie oko”, tłum. Magdalena Konikowska-Putresza, Wielka Litera, ilość stron: 448.

1 komentarz do “Margaret Atwood „Kocie oko” – RECENZJA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *