Tove Jansson, „Słoneczne miasto”, przeł. Teresa Chłapowska i Justyna Czechowska, Marginesy, 2017 (w skład wydania weszły dwie powieści: premierowo w Polsce „Słoneczne miasto” oraz znane już polskiemu czytelnikowi „Kamienne pole”)
Oczywiście Muminki. To z nimi przywykliśmy kojarzyć Tove Jansson. I nie ma się czemu dziwić ani przeciwko czemu buntować, bo choć sama Tove czuła się bardziej malarką aniżeli pisarką, choć książki o Muminkach zaczęła pisać trochę na uboczu artystycznej działalności, jako odskocznię od przerażającej rzeczywistości wojny, to właśnie sympatyczne trolle przyniosły jej światową sławę.
Jasne jak słońce wydaje się także, że to Muminki właśnie są głównymi postaciami słynnego cyklu. Jeśli jednak przyjrzeć się tytułom poszczególnych tomów, widać, że część z nich wskazuje nie na same Muminki, a na zamieszkiwaną przez nie krainę („W Dolinie Muminków”, „Opowiadania z Doliny Muminków”, „Kometa nad Doliną Muminków”, „Dolina Muminków w listopadzie”). Dolina Muminków – magiczna przestrzeń, dziecięca arkadia. Tak właśnie lubię patrzeć na muminkowy cykl fińskiej artystki. Poprzez pryzmat wykreowanej przez nią przestrzeni – jedynej w swoim rodzaju szczęśliwej doliny, gdzie wszystko wydaje się prostsze, bardziej naturalne. Ale też krainy, która pomimo swojej topografii (doliny, czyli wgłębienia) stwarzającej poczucie przytulności i bezpieczeństwa, wcale przestrzenią zupełnie bezpieczną nie jest. Dolinę Muminków zalewa przecież powódź, zagraża jej kometa, a zamieszkujące ją istoty mają swoje fobie, tęsknoty, melancholie.
Podobnie niby-rajską przestrzeń autorka kreuje w niewielkiej rozmiarowo, skierowanej do dorosłych odbiorców powieści, „Słoneczne miasto”. Saint Petersburg na Florydzie, miejscowość, którą Tove odwiedziła w trakcie jednej ze swoich licznych podróży, „gdzie zawsze jest gorąco, a palmowe esplanady biegną wzdłuż błękitnego morza, ulice są proste i szerokie, a domy otoczone bujnymi krzewami i drzewami”. Aby od początku nie było wątpliwości, że pod tym idyllicznym obrazkiem kryje się ironia, pisarka czyni mottem książki cytat z amerykańskiej broszury:
SUN CITIES te wspaniałe, spokojne miasteczka są ożywcze niczym stare wino… To raj na ziemi. Wieczne słońce – gwarantowane!
Saint Petersburg – miasto emerytów, którzy zamieszkują pensjonaty z wyspecjalizowaną obsługą, mają do swojej dyspozycji wszelkie udogodnienia i usługi zorientowane na potrzeby staruszków. A co najważniejsze – mają spokój, którego nie zakłócają nawet syreny karetek (takie rzeczy załatwia się po cichu). Mieszkańcy spędzają czas na przechadzkach, okazjonalnych rozrywkach, jak coroczny bal letni, oraz na werandach, w bujanych fotelach.
W takiej sytuacji właśnie poznajemy grupę staruszków, mieszkańców Pensjonatu Butler Arms, każdego na swoim stałym miejscu na werandzie. Trzymającą wszystkich na dystans panią Moris (ograniczającą makijaż do brwi, „które starannie wyczesane tworzyły piękne skrzydła”), nieśmiałą pannę Peabody (z uwagi na małe i wąskie przednie zęby przypominającą ryjówkę), złośliwego i niespecjalnie dbającego o higienę, nieustannie sprawiającego kłopoty, pana Thompsona i innych. Tove Janson z właściwym sobie wdziękiem i subtelnym humorem odmalowuje grupę barwnych postaci. Każdą z inną osobowością, bagażem doświadczeń, charakterystycznym wyglądem. A przede wszystkim – postaci, które mimo podeszłego wieku, mimo tego, że pozornie niewiele się w ich życiu dzieje, nie pozostają w letargu, cichym oczekiwaniu na kres życia. Wręcz przeciwnie! Na słonecznej werandzie Butler Arms aż kipi od emocji, konfliktów, wewnętrznych napięć. U schyłku życia nadal wiele spraw pozostaje niezałatwionych, wiele pytań – bez odpowiedzi, a człowiek nadal zmaga się ze sobą sam. Rację ma być może pani Rubinstain, mówiąc o mieszkankach słonecznego miasta: „[…] te kobiety po tak długim życiu nie wiedzą, czego chcą […] nie mają pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi”.
Śmierć pojawia się w powieści (musi, to jasne, starsi ludzie umierają dość często), ale nie jest jej głównym tematem. Paradoksalnie jest nim raczej życie, choć obserwowane z perspektywy zbliżającego się końca. I to, co w nim trudne – relacje z innymi ludźmi, z bliskimi, samotność. O dziwo, dużo prościej wydają się myśleć u życiu ludzie młodzi. A jest ich w „Słonecznym mieście” dwoje: Linda, pracownica Butler Arms, i zakochany w niej Joe. Dziewczyna jest chyba jedyną postacią w książce całkowicie pogodzoną z rzeczywistością, żyjącą po prostu tu i teraz. Chłopak zaś ma sprecyzowany cel. Utopijny, gdyż jedyne, czego pragnie, co chce osiągnąć, to dołączyć do dzieci Jezusa (ruchu popularnego w Ameryce lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych). Cóż, mówiąc słowami pani Morris, „Ludzie są dziwni, tacy sami niezależnie od wieku”.
Drugą mini-powieścią, a może raczej nowelą, wchodzącą w skład wydania Marginesów, jest „Kamienne pole”. Jonasz, emerytowany pisarz-dziennikarz, zostaje zabrany przez dwie córki do domku letniskowego, gdzie w spokoju i przy opiece kobiet ma napisać biografię znanego potentata prasowego, umownie nazwanego przez siebie Igrekiem. Praca mu jednak nie idzie. Znienawidzony Igrek staje się prześladowcą Jonasza, a on sam – jeszcze bardziej niespokojny i niecierpliwy, obcy dla swoich obu córek.
Tym razem wypełniona znaczeniami przestrzeń to tytułowe kamienne pole, w powieści miejsce pod lasem: „ogromne usypisko okrągłych, szarych, omszałych kamieni, w środku którego powodowani ciekawością ludzie grzebali przez lata, wydobywając kamienie i rzucając je na stos”, „dziura wokół jakiejś zagadkowej i dawno porzuconej idei”. Podobne kamienne kręgi tradycyjnie uznawane są za dawne miejsca kultu, za przestrzenie magiczne. Jest tak poniekąd w utworze Tove Jansson. Kamienne pole staje się metaforą życia Jonasza, pisarza przez lata osaczonego słowami (a słowa, ich znaczenie, precyzyjne stosowanie – to niemalże jego fobia). To krąg oddalający go od rodziny, blokujący uczucia i zrozumienie, separacja.
Proza Tove Jansson, ta przeznaczona dla dorosłego czytelnika w równym stopniu, co ta dla dzieci, niezmiennie urzeka. Choć nie tak pogodna, jak wskazywałby jeden z tytułów, choć nie brak w niej gorzkiej ironii – nie przygnębia. Bardzo refleksyjna, z mnóstwem ukrytych sensów i niedopowiedzeń w prostym, ładnym języku snutych z niezwykłym darem opowieści.
Agata