Richard Flanagan „Żywe morze snów na jawie” – RECENZJA

(…) nie zostali wypędzeni z raju. To raczej oni wypędzili z siebie raj, powrotu zaś nie będzie.

 „Żywe morze snów na jawie” – przez wielu polskich czytelników jedna z najbardziej wyczekiwanych premier wydawniczych 2022 roku (w oryginale ukazała się dwa lata wcześniej), autorstwa słynnego australijskiego prozaika, zdobywcy Nagrody Bookera za „Ścieżki Północy”, Richarda Flanagana. Niezwykle przejmująca książka o kondycji współczesnego człowieka, o jego „osobnym” życiu w oderwaniu od innych, nawet bliskich, i w oderwaniu od potrzeb planety, która za jego sprawą umiera. O życiu i śmierci w obliczu końca wszystkiego. O nieuchronnym, nie dającym się zatrzymać znikaniu.

Rodzeństwo spotyka się na rodzinnej Tasmanii, nad szpitalnym łóżkiem ciężko chorej matki. Ich ścieżki dawno się rozeszły: Anna jest wziętą architektką, samodzielną kobietą sukcesu, Terzo to pozbawiony skrupułów biznesmen, Tommy zaś, niespełniony artysta, najmuje się do różnych dorywczych prac i pływa na statkach z poławiaczami langust. Cała trójka staje przed dylematem, czy pozwolić odejść cierpiącej matce, czy za wszelką cenę (jak się wkrótce okaże – niewyobrażalnie wręcz wysoką) ratować jej życie? Pada decyzja, „że musi żyć i to jest najważniejsze”. Ale czy to słuszny wybór? Czy nie powinien on należeć do samej chorej? I co najważniejsze – ratują matkę czy ratują sami siebie? Czy w ich działaniu przejawia się miłość do rodzicielki, czy coś zupełnie innego – potwierdzenie własnej sprawczości i mocy albo rekompensata za dotychczasowe nikłe zainteresowanie matką? A może wydobyta gdzieś z zakamarków duszy chęć zemsty? Dość, że matka zostaje podtrzymywana przy życiu, a mimo to krok po kroku, choć bardzo powoli, znika.

Tak, jak zdaje się znikać świat, zdaje się znikać wszystko. W tle głównego wątku płoną australijskie prastare lasy, wymierają całe gatunki, pojawiają się obrazy spopielałych zwierząt, a dzieci przesiadują w wannie z wodą, by wytrzymać narastające temperatury. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jednym z ważniejszych impulsów do napisania powieści były wielkie pożary lasów w Australii. A zatem „Żywe morze…” to w pewnym sensie obraz świata przed zagładą. Nie taki wszakże, do jakiego przyzwyczaili nas twórcy preapokaliptycznych wizji.

Flanagan dokonuje głębokiej rodzinnej wiwisekcji. W miarę zagłębiania się w lekturę przed czytelnikiem odsłaniają się skomplikowane relacje, pojawiają się ważne dla rodzeństwa postaci nieżyjącego brata i ojca, odkrywają się tajemnice i traumy sprzed lat. Ta saga rodzinna wyrasta jednak poza powieść obyczajową czy psychologiczną – staje się metaforą kondycji współczesnego człowieka. „Żywe morze…” to bowiem – jak przyznaje pisarz w jednym z wywiadów – „książka o ludziach, którzy zatracili poczucie życia we wspólnocie i trwają jako osobne byty. Obecność innego człowieka sprawia, że czują dyskomfort — jakby naruszało to poczucie idealności ich ciała czy karier. Chcą go więc stamtąd wyrzucić. Są próżni. Skazują matkę na życie, które właściwie jest oczekiwaniem na śmierć. Ich egzystencja jest skażona przekonaniem o posiadaniu mocy umożliwiającej kontrolowanie własnego przeznaczenia”*. Taki jest człowiek XXI wieku – zatracony we własnym ja, w ambicjach, potrzebach, a przy tym zagubiony i sfrustrowany, nierzadko uciekający w życie wirtualne. Anna, bohaterka zdecydowanie wsuwająca się na pierwszy plan, szuka zapomnienia w social mediach, na Facebooku i Instagramie („błogosławiona nowokaina dla duszy! Jedzeniewakacjeuśmiechygrupyzakupy”).

Wizja świata tuż przed końcem w ujęciu Australijczyka bardziej niż przeraża – przejmuje. To kontemplacja współczesności. Próba uchwycenia chwili, podczas gdy wszystko znika. To znikanie zresztą – słowo klucz – odbywa się na wielu płaszczyznach. Na skutek zmian klimatycznych z powierzchni Ziemi zniknął ostatni nosorożec sumatrzański, jak wiele innych gatunków przed nim i jak zaraz zniknie łąkówka krasnobrzucha, o której ocalenie walczy Lisa, poznana przez Annę naukowczyni. Świat natury, nasz ziemski raj, nieuchronnie znika. Znikanie odbywa się też na poziomie indywidualnym. W pewnym sensie jest nim starość, którą Anna zaczyna odczuwać. Jest i znikanie, które Flanagan wpisuje w powieść za sprawą elementów realizmu magicznego. Oto bohaterka zauważa, że w jakiś niewytłumaczalny sposób zniknął jej palec u dłoni, a potem przychodzi czas na inne członki…

Ale właśnie zniknęło [kolano]. I chociaż nie za bardzo ją to obchodziło, uświadomiła sobie, że go jej brakuje. Zniknęło tak, jak kiedyś zniknęły tury. Jak wilkowór tasmański albo walkmany. Jak długie okresy zdaniowe. Jak letnie miesiące wolne od zadymienia. Zniknęło, aby już nigdy nie powrócić.

W historii ludzkiej cywilizacji miało miejsce wiele zniknięć, przywołana zostaje zagłada Żydów i Aborygenów. Flanagan tym samym wplata w książkę elementy historii Australii – przedwojenny projekt stworzenia „Jerozolimy Południa”, mający dać schronienie Żydom przed nadciągającym Holocaustem, oraz wojnę z rdzenną australijską ludnością z XIX wieku (wspomniana zostaje nawet postać Mathinny, aborygeńskiej księżniczki, bohaterki „Pragnienia”). A wraz z tymi odwołaniami pojawia się oczywisty wniosek, że przecież ktoś za tymi zniknięciami stoi, ktoś jest odpowiedzialny. Przecież nic nie znika samo, „ktoś to wszystko zrobił”! Przedmioty z mieszkania Anny nie znikają same, choć jej samej trudno to przyznać – to Gus, syn Anny, wynosi je z domu. Planeta nie umiera ot tak – stoi za tym człowiek. To rodzi poczucie buntu i niezgody na taki stan rzeczy.

Z drugiej strony nieuchronna śmierć i przemijanie są nieodłączną częścią życia, a zaakceptowanie tego faktu, pogodzenie się z naturą rzeczy, pozwala na cieszenie się z tu i teraz. Gdyby spojrzeć w ten sposób na „Żywe morze…”, preapokaliptyczna wizja Flanagana zyskałaby bardzo ciekawy i oryginalny kolor. Jest to jednakże wielowymiarowa, niezwykle głęboka powieść, a jej problematyka – zawiła, dużo szersza niż wskazywałyby na to nie tak znowu duże rozmiary książki – raczej pobudza do zadumy nad światem niż każe stawiać jednoznaczne tezy.

I wreszcie – jest to niezwykle pięknie napisana proza (tłumacz, Maciej Świerkocki, stanął przed bardzo trudnym zadaniem, ale wydaje się, że wykonał je doskonale). Brutalizm obrazów odchodzącego świata,  realizm śmierci, jej okrucieństwo, przeplatają na poły magiczne wizje – „sny na jawie”. To ważna i niezwykła książka.

Agata

Richard Flanagan, „Żywe morze snów na jawie”, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, liczba stron: 267.

 

*https://kultura.onet.pl/ksiazki/richard-flanagan-zywe-morze-snow-na-jawie-wywiad-wojna-w-ukrainie-wplyw-putina/rrv994w

1 komentarz do “Richard Flanagan „Żywe morze snów na jawie” – RECENZJA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *