Szczepan Twardoch, „Król” – RECENZJA

Szczepan Twardoch „Król”, Wydawnictwo Literackie 2016

Jeśli literatura może mieć płeć (przeciwko czemu zresztą zawsze się buntowałam), to proza Szczepana Twardocha reprezentuje bez wątpienia nurt literatury męskiej. I bynajmniej nie ze względu na płeć autora. Będzie wiedział, o czym mówię, każdy, kto przeczyta „Króla”.

Powieść rozpoczyna opis walki bokserskiej. Jest rok 1937. W sali Kina Miejskiego na rogu Długiej i Hipotecznej w Warszawie odbywa się mecz o drużynowe mistrzostwo stolicy między Legią a Makabi. Spotykają się tu dwie obce – ba! wrogie sobie Warszawy. Warszawy władające innymi językami, czytające inne gazety, zajmujące inne dzielnice. Warszawa polska i żydowska.
Walczą bokserzy wagi piórkowej, potem koguciej, półśredniej, średniej, półciężkiej. Na ring wchodzą bokserzy wagi ciężkiej, Polak i Żyd, Andrzej Ziembiński i on – piękny, posępny, silny – Jakub Szapiro. Walce przygląda się siedemnastoletni chłopak, chudy Mojżesz Bernsztajn. Patrzy na niezwyciężonego Jakuba Szapirę, półboga a zarazem tego, kto zamordował jego ojca, wywlókł z mieszkania za brodę za niezapłacenie gangsterskiego haraczu, rozłupał czaszkę, poderżnął gardło, kazał poćwiartować ciało i wyrzucić.
Chłopiec nie znienawidzi jednak boksera, lecz pokocha. Szapiro przygarnie go, zabierze do swojego domu, gdzie pozna jego piękną żonę Emilię i dwóch synów, nauczy boksować, wprowadzi w warszawski światek. A Mojżesz, narrator powieści, po latach, siedząc przy maszynie do pisania w swoim palestyńskim mieszkaniu, opisze historię nie tyle swoją, co Jakuba. Historię, trzeba przyznać, porywającą, być może fascynującą nawet – jak fascynujące są słynne opowieści o gangsterskich bohaterach, którzy mogą niemal wszystko, którym świat zdaje się padać do stóp, którym odda się każda kobieta, którzy są okrutnymi mordercami, ale jednocześnie potrafią kochać. Targają nimi różne emocje, nie są jednoznaczni. Tworząc postać Jakuba Szapiry, Twardoch rzeczywiście powiela ten utrwalony już dobrze w kulturze, choć wciąż atrakcyjny, typ bohatera, ale nadaje mu rys charakterystyczny – czyniąc go Żydem.
Tym sposobem międzywojenna Warszawa w „Królu” stanie się ringiem bokserskim, klasowym, a także politycznym (tło polityczno-historyczne stanowi ważny element opowieści). Obok Szapiry, zobaczymy na nim całą plejadę świetnie narysowanych, wyrazistych postaci. Mężczyźni – z obu stron – gangsterzy i politycy – uwikłani w brudne sprawy, w twardy, „męski” świat. Kobiety uprzedmiotowione; zdradzane żony, dziwki i kochanki. Brutalność i erotyzm. Wszyscy w aurze fatalizmu losu ludzkiego, nieustannej przemocy fizycznej, mentalnej:
[…] musimy dalej obracać to śmiertelne koło, nieść przemoc i przyjmować przemoc, jak w boksie, otrzymujesz cios, oddajesz, zjadasz, a potem ciebie coś zjada, pochodzisz od Boga i wracasz do Boga, pochodzisz z ziemi i wracasz do ziemi, kiedy jedzą cię mikroby, to jest przemoc, i kiedy zgniatasz pająka, to jest przemoc.
Zobaczymy oczywiście także międzywojenny blichtr: na tle nędzy biedoty piękne auta, drogie garnitury, błyszczącą broń, trunki i wytworne jedzenie. Dopełnia tymi smaczkami Twardoch swoją świetnie skrojoną powieść.
Nie można jednak oczekiwać od „Króla” jedynie rozrywki, jaką dać może chociażby dobry sensacyjno-gangsterski film. Książka ma w sobie niepokój. Coś, co potrafi momentami zacisnąć gardło. Powoduje go narrator – nie tyle poprzez treści, które przekazuje, choć bulwersujące, budzące strach czy odrazę, ale poprzez swoją konstrukcję. Jest niepewny tego, co pamięta, co zasłyszał, co dopowiada, jest niezrównoważony, jest… Więcej nie zdradzę.
Niepokój powoduje także pojawiająca się wielokrotnie w powieści metaforyczna figura „Litani”:
Za sunącym Marszałkowską imperialem Kaplicy podąża przez powietrze wieloryb, ciemnoszary tępogłowy kaszalot. Mija reklamę Bałtycko-Amerykańskich Linji z dynamicznym liniowcem w stylu art déco, unosi się nad latarniami, nad tramwajową trakcją.
Zębata żuchwa kaszalota otwiera się i zamyka, potężne, muskularne cielsko porusza się powoli, potężny łeb dotyka dachów kamienic, strącając parę dachówek. Płetwa ogonowa muska wieżę Dworca Wiedeńskiego, drżą blaszane rynny.
Widzę go kątem oka tylko, ale widzę. Płoną mu oczy, a z rozwierającej się paszczy dobiega cicha, szumiąca pieśń. Bardzo stara. On również mnie widzi i w pieśni szepcze swoje imię.
Litani. Litani. Litani.
Jestem Litani.
Niepokój powodują pytania o cielesne granice człowieka, granice życia i śmierci. I wreszcie – atmosfera powieści, która stopniowo zagęszcza się, by doprowadzić do zaskakującego finału.
Agata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *