„Perskie narzeczone”, debiut Dorit Rabinyan, izraelskiej pisarki (znanej w Polsce z pięknego „Żywopłotu”), to książka tak egzotyczna, tak barwna i porywająca, a jednocześnie szokująca, że doprawdy nie można przejść obok niej obojętnie. Autorka umieszcza akcję tej niewielkiej powieści w fikcyjnej wiosce Omridżan, na początku XX wieku, by snuć opowieść o życiu sefardyjskich Żydów w Persji. Nie o ich historii jednak to opowieść, nie o polityce, a o codziennych radościach i tragediach, o narodzinach i śmierci, o smakach, zapachach, kolorach. Jest w niej brutalna prawda o trudnym życiu, przede wszystkim kobiet, ale jest też niezwykła energia i fantazja. Lektura „Perskich narzeczonych” może być dla polskich czytelników trochę jak odkrywanie nieznanego lądu, który jednocześnie przeraża i urzeka oryginalną urodą.
Główne bohaterki to dwie kuzynki: piętnastoletnia Flora i jedenastoletnia Nazie Ratorian. Brzemienna Flora rozpacza – została porzucona przez świeżo poślubionego handlarza tkanin, Szachina. Drobniutka Nazie pociesza kuzynkę, sama marząc o tym, by jak najszybciej stać się kobietą i poślubić kuzyna Musę, któremu została obiecana. Niestety upragniona miesiączka nie pojawia się, co zasmuca dziewczynę i jest powodem drwin ze strony sąsiadek. Tymczasem Flora wykorzystuje wszystkie znane jej środki, by odzyskać męża.
Oczarowana starą legendą i wierząc całym sercem w moc pieśni, mogącej zwrócić jej miodowym piersiom zaginionego Szachina, Flora wzniosła swoje ciężkie ciało na dach rodzicielskiego domu, rozłożyła słomianą matę pod rozciągniętym jak linia horyzontu sznurem do bielizny, przepędziła ptaki i mocnym, żarliwym głosem śpiewała pieśń Golestan od świtu aż po zmierzch. W pierwszych dniach jej głos nadal był pełen namiętności, której echo rozchodziło się zardzewiałą rynną i wszyscy mieszkańcy wsi, przechodzący koło domu Ratorianów, zatrzymywali się zdziwieni płaczem śmieszki Flory, szydząc z jej tęsknoty. Niektórzy zadzierali głowy do góry, dłonią osłaniając oczy przed rażącym słońcem, i besztali ją za to, że sprowadza na wioskę hańbę i gorszy małe dzieci swoją chucią. Flora nie odpowiadała, tylko podnosiła głos aż do wrzasku, wbijając wzrok w daleki horyzont. Wiszące pranie muskało jej włosy, a ona kierowała pieśń prosto do włochatych uszu męża.
Akcja powieści obejmuje zaledwie dwa dni, mnóstwo w niej jednakże retrospekcji i dygresji, dzięki czemu opowiedziane zostają losy dwóch panien Ratorian. Co więcej, nie tylko ich losy – także wielu innych mieszkańców Omridżanu. Portret migdałowego zaułka, części wioski zamieszkałej przez Żydów, tętni życiem. Jest w nim miejsce na wiele barwnie oddanych postaci, wśród nich miejscowej prostytutki, która odkupuje od mieszkańców niechciane córki, dba o nie, karmi, by potem sprzedawać ich ciała, i która podobno jest kochanką wiejskiego demona. Mnóstwo w nim opisów tradycji, legend, rytuałów, jak ulubionego przez kobiety dnia prania i kąpania:
Do późnych godzin wieczornych ciężko pracowały, mocząc, szorując i wykręcając odzież i pościel, a mimo wszystko był to dzień zadowolenia i odpoczynku, cały wypełniony paplaniną, śpiewem i śmiechem. Pociechy wkładały do płytkich wanienek, a pod koniec dnia ich skóra marszczyła się niczym skóra starców albo noworodków. Skryte przed oczami mężczyzn, wszystkie rozbierały się do naga, kołysały piersiami, a para wodna koiła i oczyszczała ich ciała. Na włosy nakładały czarną i czerwoną hennę wraz z łupinami granatów i żółtkiem, a następnie owijały je kawałkiem muślinu, aby przybrały kolor herbacianych fusów i lśniły. Namaszczały się wzajemnie oliwą z oliwek, zmieszaną ze zmielonymi migdałami i orzechami, by ich skóra przesiąkła słodyczą. Dziewka służebna z łaźni chodziła wśród nich i za miedziaka szorowała im plecy gąbką roślinną i smagała je wonnymi gałązkami szałwii. Pocierała im stopy czarnymi kamieniami bazaltowymi, zdzierając twardą jak kopyto skórę. Od czasu do czasu przechodziła wśród nich, sprzedając owoce i szklanki zimnego falude, nitek makaronu polanych syropem.
To portret niezwykle sensualny, wręcz fizyczny. Obok zapachu wonnych przypraw pojawia się zapach krwi, potu, moczu. Obok pięknych pieśni słychać jęki cierpiących i krzyki rodzących kobiet. To na sytuacji kobiet w tym patriarchalnym społeczeństwie autorka zresztą zdaje się skupiać. Po pierwsze czyniąc dwie młode – perskie narzeczone – głównymi bohaterkami opowieści. Po drugie opisując ich uświęconą tradycją – podległą rolę w relacjach z mężczyznami. Nie ma tu jednak miejsca na ocenę, na moralizowanie – nawet wówczas, gdy mowa o przemocy czy nawet gwałcie. Miast tego jest brawurowo prowadzona narracja, z pasją oddająca szczególne połączenie realizmu i magii, przeszłości i teraźniejszości, rzeczywistości i legendy, co zbliża nieco książkę Rabinyan do prozy Gabriela Garcia Marqueza.
„Perskie narzeczone”, wydane w 1995 roku, uznano za wybitny debiut pisarski, książkę przetłumaczono na wiele języków (polska premiera miała miejsce 15. lutego 2018 roku dzięki sopockiemu wydawnictwu Smak Słowa i tłumaczce, Agnieszce Olek). I nic dziwnego. Bo choć kultura sefardyjskich Żydów, zwłaszcza w Europie musi zadziwiać, nawet szokować czy zniesmaczać, trudno odmówić jej urzekającego uroku. Trudno też odmówić tego uroku stylowi Dorit Rabinyan, bujnemu, dygresyjnemu, a jednocześnie lirycznemu. Niezwykle ciekawa i oryginalna pozycja!
A.
Dorit Rabinyan, „Perskie narzeczone”, przeł. Agnieszka Olek, Smak Słowa 2018, liczba stron: 215.
Recenzja powstała we współpracy z wydawnictwem Smak Słowa
mam ją w planach. to wydawnictwo ma też fajny kryminał p. t. „Śmierć w Chateau Bremont”
Ja z kolei mam w planach „Śmierć w Chateau Bremont”:) Pozdrawiam. A.