Ludvík Vaculík, „Świnki morskie”, przeł. Mirosław Śmigielski, Wydawnictwo Stara Szkoła, 2016
„Jejku, jakie piękne, panowie i damowie, co ja tu mam, z czerwonymi oczkami coś, mamusiu! Vaszku! Tatusiu! I bobki dostałem nawet!” – krzyczy Paweł. Dostał świnkę morską w prezencie na Boże Narodzenie. Kupił ją za czternaście koron ojciec chłopca, niespełna czterdziestoletni Vaszek, szeregowy praski bankier, usłyszawszy o tych miłych zwierzątkach od kolegi z pracy, niejakiego Karaska. Odtąd losy rodziny (jest jeszcze żona, Ewa, i starszy brat, również Vaszek) wydają się wkraczać na inne tory… A już na pewno przemianę przechodzi głowa rodziny i jednocześnie narrator tej historii.
W oparach absurdalnego humoru, w tonie niewinnej powiastki obyczajowej albo „przyrodniczej książeczki dla dzieci” zdaje on relację z obserwacji małych gryzoni (których z czasem przybywa). Zwraca się dobrodusznie do młodego czytelnika, poucza go i wykłada swoją życiową filozofię. Dodajmy – filozofię prostaczka czy raczej przeciętniaczka, gdyż Vaszek, wbrew bardzo wysokiej samoocenie, jest średniakiem, zwykłym mieszkańcem bloku, ojcem typowej czteroosobowej rodziny, pracownikiem średniego szczebla. Raczej nie osiąga wyżyn intelektualnych, „hipotezę” myli z „hipoteką”.
Chodzą wokół siebie, świnki, z powodów, których nigdy nie będę w stanie pojąć, i popiskują na siebie ze wzburzeniem jak zięby lub gdakają jak kury. Obgryzają pazurki. Drą papier. A ja, patrząc na nie, dłubię w nosie i bez żadnego konkretnego celu rozmyślam o wszystkim, co zahacza o moją duszę.
Czytelnik szybko orientuje się, że nie tylko to, co zahacza o duszę Vaszka, ale i to, co dzieje się w życiu sympatycznej praskiej rodziny, budzić może przynajmniej niepokój. Dość często mowa o klapsach wymierzanych dzieciom przez ojca. Ewa na widok ślicznej świnki natychmiast ma ochotę wsadzić jej palec w oko. A obserwacje głównego bohatera wkrótce przeradzają się w doświadczenia, od których włos jeży się na głowie! Gdy zapada noc, domownicy pogrążeni są we śnie, nasz bankier zaczyna eksperymentować na zwierzątkach i – co tu dużo mówić – dręczy je, by dopuścić się…
Dlaczego jednak to robi?
Człowiek może być, jak wiadomo, księciem lub najniższym jego poddanym. Czyli w nowoczesnym ustroju sekretarzem państwa lub najniższym jego nie-wyborcą (…) Sytuacja takiego biedaczyny z dolnej granicy struktury społecznej charakteryzuje się absolutną bezsilnością. Ten, kto jest na samym dole, jest smutny, ponieważ jest poddany wszystkim, a nikt nie jest poddany jemu. Jeśli jednak ma pod sobą choć jedno stworzenie, jego świat się zmienia. Struktura społeczna pozornie się rozszerza , a jej granica odsuwa się o końską długość, o wysokość krowy, o grubość psa. Ten, kto przez cały czas czuł się psem, ma od dnia, gdy podarowaliśmy mu psa, chwile, w których może coś komuś rozkazać i kogoś skopać.
Tę powiedzieć można ogólnoludzką refleksję Vaszka łatwo uściślić, przyglądając się postaci autora, Ludvìka Vaculìka. A odegrał on w XX-wiecznej literaturze czeskiej, a być może i w XX-wiecznej historii Czech niepoślednią rolę. Zasłynął bowiem nie tylko jako jeden z najwybitniejszych i najciekawszych pisarzy współczesnych swojego kraju, ale i jako pisarz, który otwarcie przeciwstawiał się władzom komunistycznym. W 1968 napisał słynny manifest „Dwa tysiące słów”, krytykujący powolne tempo reform i zachęcający obywateli do organizowania się. Rok później zaś, w rocznicę inwazji na Czechosłowację, brał udział w przygotowaniu odezwy do narodu „Dziesięć punktów”, za co oskarżono go o „działania przestępcze na szkodę państwa”.
Ludvík Vaculík, źródło: https://www.google.pl/
Nie bez znaczenia jest fakt, że główny bohater powieści pracuje w Czechosłowackim Banku Narodowym, często nazywanym Gangiem Narodowym. Dzieją się w nim rzeczy przedziwne. Pracownicy regularnie usiłują bank okraść, w czym przeszkadzają im strażnicy, dokonujący codziennych rewizji. Szczęściarze, którym uda się mimo to wynieść z banku pieniądze, uznawani są niemal za bohaterów. Znamy doskonale taki stosunek do państwowej własności z poprzedniego ustroju. Ale Vaszek zaczyna dostrzegać więcej. Dostrzega, ale nie rozumie. Wie, że coś niedobrego dzieje się z obiegiem pieniądza w banku, i w całym kraju. Katastrofę przepowiada inżynier Maelström, owładnięty wizją wiru rodem z mrocznej noweli Edgara Alana Poe. Aluzji literackich to twórczości słynnego poety jest zresztą w „Świnkach” więcej.
Tak jak Poe – posługując się ironicznym moralitetem, makabrą, groteską – wyrażał ból istnienia, okrutny dramat ludzkiej egzystencji, tak i Vaculík – posługując się nierzadko podobnymi środkami – rysuje sytuację człowieka w beznadziejnej niemocy, pułapce. Bo czy możliwa jest ucieczka? Chyba nie. Uniemożliwią ją ograniczenia totalitarnego systemu, ale także ograniczenia samej jednostki.
Najtrudniej jest, chłopcy i dziewczęta, dobrowolnie zmienić swoje życie. Choć waszym najpiękniejszym złudzeniem jest to, że wszyscy jesteście maszynistą swojej lokomotywy, zwrotnicę zawsze przerzuci Wam ktoś inny, kto potrafi mniej.
Dlatego Vaszek i Ewa nigdy nie zrealizują swojego marzenia o małym domku na peryferiach, nie uwolnią się od wielkiego miasta, z którym nie czują więzi, sami pochodząc z prowincji, i zapewne dokończą żywota na „praskim cmentarzyku”. Ewentualna odmiana życia zawsze jest tylko pozorna – każdy ma przecież nad sobą jakiegoś „dyrektora”.
Choć fascynująca, absurdalnie zabawna, lektura niewielkich rozmiarowo „Świnek morskich” wcale nie jest łatwa. Narrator przybiera postać dobrotliwego mentora, z którego można nawet zaśmiać się pod nosem (bo nie jest wyjątkowo mądry, bo popełnia błędy językowe, bo bywa po prostu śmieszny). A jednocześnie od pierwszych stron budzi poczucie jakiegoś dyskomfortu, niepokoi, by z czasem potęgować uczucie zagrożenia, potrzasku. Czytelnik ma wrażenie, że autor prowadzi z nim swoistą grę. Grę w kotka i myszkę. Lub – lepiej – w Vaszka i świnki morskie.
Agata